Podsumowanie I części III rundy play-off
Czy w Polskiej Lidze Siatkówki czekają nas jeszcze jakieś niespodzianki? Czy zwycięzcy pierwszych dwóch spotkań pozwolą odebrać sobie tak poważną zaliczkę wywalczoną we własnej hali? Aby poznać odpowiedź na to pytanie, musimy jeszcze poczekać do następnego weekendu, chociaż wiele wskazuje na to, że karty zostały już rozdane i ani Skra Bełchatów, ani Pamapol Domex AZS Częstochowa nie pozwolą na zmianę korzystnych dla siebie rozstrzygnięć i to te dwa zespoły wyjdą zwycięsko z pojedynków o złoto i brąz. Jednak w historii sportu zbyt wiele było już sytuacji, w których niemal pewny faworyt odpadał z gry, aby dziś kreować się na proroka. Póki co, spróbujmy zatem prześledzić na spokojnie to, co miało miejsce w piątek i w sobotę na parkietach w Bełchatowie i Częstochowie.
PZU AZS Olsztyn może mówić o ogromnym pechu, który z pewnością stał się reżyserem wydarzeń, jakie towarzyszą walce o tytuł mistrzów Polski. Kontuzje Michała Bąkiewicza, a przede wszystkim Pawła Papke skomplikowały na tyle poważnie sytuację kadrową Akademików z Olsztyna, że, o ile w piątek podjęli oni wyrównaną walkę ze Skrą, o tyle w sobotę nie potrafili przełamać się i zagrać tak odważnie i bezkompromisowo, by zagrozić gospodarzom tego dwumeczu.
Wszystko zaczęło się jednak w piątek po myśli przyjezdnych, którzy wygrali pierwszą partię dość łatwo, a na tle zagubionych w przyjęciu gospodarzy zaprezentowali się jako zespół bardziej dojrzały i dysponujący większymi atutami. Drugi set jednak zupełnie nie wyszedł już podopiecznym Grzegorza Rysia. Bełchatowianie poprawili przyjęcie i obronę, i to wystarczyło, aby wzrosła skuteczność Wlazłego, Gruszki czy grającego rewelacyjnie w tym meczu Milczarka. Coraz bardziej widoczne były też skutki kontuzji Pawła Papke, do którego wcześniej rozgrywający olsztynian mógł posyłać piłki niemal "w ciemno", licząc na pewny punkt w sytuacjach nawet beznadziejnych, a teraz musiał poszukać w zespole innego pewniaka i zmienić rozegranie, co przy nie najlepszym przyjęciu nie było wcale zadaniem łatwym. Drugi set wygrali więc zawodnicy Skry i wszystko rozpoczęło się jakby od początku.
Na parkiecie w kolejnej partii w miejsce Pawła Papkego pojawił się Krzysztof Śmigiel, który bardzo dobrze wprowadził się do gry, lecz mimo wszystko nie był w stanie do końca wypełnić powstałej luki. Mecz się bardziej wyrównał, znów obie drużyny podzieliły się zwycięstwami i o wszystkim miał zadecydować tie-break. Siatkarze z Olsztyna pozbawieni swojego egzekutora tylko w pierwszej części nawiązali równorzędny pojedynek, lecz po zmianie stron z każdą piłką tracili dystans do rywali, ulegając im w końcu 15:9.
Drugie spotkanie jeszcze bardziej odsłoniło problemy kadrowe wicemistrzów Polski. Krzysztof Śmigiel zupełnie nie radził sobie w ataku i trener Ryś zmuszony został do przesunięcia od drugiej partii na pozycję atakującego Marka Siebecka i wpuszczenie na parkiet młodego i niedoświadczonego Alancewicza. To posunięcie poprawiło, co prawda, przyjęcie zagrywki, ale spowodowało spadek skuteczności Akademików, gdyż zarówno niewysoki Ruciak jak też młody Alancewicz nie radzili sobie z dobrze dysponowanym blokiem rywali. Drugi set po wysoko przegranym pierwszym zaczął się jednak od bardzo dobrej gry gości, którzy uzyskali wysoką przewagę mimo eksperymentalnie zestawionej szóstki. Bełchatowianie grali po prostu gorzej, a goście na moment chyba zapomnieli, że ich siła rażenia uległa poważnemu osłabieniu, co korzystnie wpłynęło na ich postawę. Radość nie trwała jednak długo.
Wystarczyło kilka błędów w ataku, kilka bloków i podbitych piłek, aby gospodarze doszli rywali i ku ogromnej radości swoich fanów wygrali te partię, mimo że wcześniej nic nie wróżyło takiego rozstrzygnięcia. Jeszcze raz okazało się, ze siatkówka jest grą nieprzewidywalną i o zwycięstwie decydują czasem drobnostki, a czasem dyspozycja psychiczna w danej chwili. Sytuacja powtórzyła się w trzecim secie, z tym, że tym razem to gospodarze odskoczyli rywalom i pewnie zmierzali do zakończenia tego spotkania. Jednak Olsztynianie aż tak łatwo nie chcieli pogodzić się z przegraną. Dzięki taktycznej zagrywce Nowaka i szczelnemu blokowi odrobili punkty i doprowadzili do emocjonującej końcówki. Niestety, wprowadzony na boisko kontuzjowany Michał Bąkiewicz nie przyjął zagrywki, później zablokowany został Mark Siebeck i bełchatowianie odtańczyli taniec radości.
W meczach o brązowy medal dwa zwycięstwa odnieśli siatkarze z Częstochowy, potwierdzając w ten sposób, że druga pozycja po rundzie zasadniczej nie była dziełem przypadku. O ile w pierwszym meczu przewaga podopiecznych trenera Edwarda Skorka była bezdyskusyjna, o tyle zwycięstwo w sobotnim spotkaniu okupione zostało zażartą walką obu zespołów i ogromnym wysiłkiem zawodników. Po dość gładkiej porażce 3:0 w piątek podopieczni Igora Prielożnego w sobotę od samego początku przystąpili do szturmu i grając naprawdę bardzo ofiarnie i konsekwentnie, od pierwszego seta uzyskali przewagę. Na szczególną pochwałę zasłużyli sobie w obronie, po której wyprowadzali skuteczne ataki, z podbiciem których goście nie radzili sobie zupełnie. Co prawda cały wysiłek mistrzów Polski mógł zniweczyć w polu zagrywki Bartosz Gawryszewski, który ze stanu 21:24 wyprowadził swój zespół na jeden punkt różnicy,
jednak w ostatnim zagraniu trafił piłką w siatkę i jastrzębianie mogli cieszyć się ze zwycięstwa w pierwszej partii. Jeszcze lepiej zaprezentowali się goście w następnym secie, wygranym 25:20, w którym zademonstrowali kibicom to, czym do tej pory zawsze imponowali - wspaniale zorganizowaną obronę i grę z kontry, wyśmienity blok i atak z środka. Podobnie rozpoczęła się trzecia partia, w której goście od początku uzyskali znaczną przewagę. Zmusiło to trenera Skorka do zmiany przyjmujacego - Gierczyńskiego zastąpił Marcin Kocik - i ten fakt miał chyba niebagatelne znaczenie dla wyniku tej partii. Po kilku błędach gości siatkarze Pamapolu uwierzyli, że mogą jeszcze pokonać rywali i doprowadzili do wyrównania, a następnie emocjonującej końcówki, którą wygrali po asie serwisowym Szymańskiego. W kolejnym secie zwyciężyli znów siatkarze Pamapolu i wszystko miało rozstrzygnąć się w tie-breaku, który dostarczył kibicom wiele emocji i kosztował sympatyków obu drużyn wiele nerwów.
Kiedy wydawało się, ze gospodarze odniosą pewne zwycięstwo, goście doprowadzili do emocjonującej końcówki, którą przegrali po atakach wprowadzonego na boisko Marcina Kocika - najlepiej grającego zawodnika w zespole gospodarzy w tym spotkaniu.
Jastrzebianie i olsztynianie z pewnością będą bardzo groźni we własnej hali i w piątek ani w sobotę tanio skóry nie sprzedadzą. O ile osłabiony PZU, aby marzyć o zwycięstwie w obu meczach, musiałby zagrać bez kompleksów i co najmniej tak dobrze jak w piątek, licząc jednocześnie na błędy rywala, o tyle Jastrzębie wyraźnie przespało pierwszy mecz i wydaje się, że u siebie może jeszcze pokazać prawdziwe oblicze. Styl gry prezentowany przez podopiecznych Prieloznego, jeśli im wyjdzie, może zniechęcić do walki każdego przeciwnika i na to z pewnością liczą kibice mistrza Polski. Wydaje się, że przynajmniej w Jastrzębiu na jednym spotkaniu się nie skończy, chociaż w obu przypadkach stawiam na wygraną zwycięzców pierwszych dwóch meczów.
W spotkaniach o piątą i siódmą lokatę wygrywali goście, którzy w tym tygodniu rozegrają mecze u siebie i chociażby z tego względu wystąpią w roli faworytów, mając już w zapasie jedno zwycięstwo. Bardzo ciekawe i emocjonujące widowisko obejrzeli kibice zgromadzeni w hali przy ul. Obozowej w Warszawie, gdzie Politechnika podejmowała nasz Mostostal. Stawką tych play-offów jest nie tylko dobra pozycja w tabeli, ale również prawo gry w Pucharze CEV, tak więc na brak emocji kibice nie mogli narzekać. Tradycyjnie już Mostostalowcy wystawili nerwy swoich fanów na ogromna próbę, tradycyjnie przegrali dość wysoko pierwszą partię i tradycyjnie wygrali tie-break. Mimo tego, że mecz ten rozgrywany był w cieniu finałów, a na trybunach zasiadło niewielu kibiców, emocji tego dnia nie zabrakło, a na sportowy poziom też nie można było narzekać, zwłaszcza, że na trybunach pojawił się Raul Lozano,
który bacznie obserwował poczynania młodych zawodników w obu zespołach. W Mostostalu kolejny świetny mecz rozegrał Marcel Gromadowski-zdobywca 29 punktów, tradycyjnie dobrze spisywał się Tomas Kmet, wyróżniał się Wojtek Serafin, a udany debiut w takim wymiarze i prawdziwy chrzest bojowy zaliczył Michał Kozłowski, który w trudnym dla Mostostalu momencie uspokoił grę i z każdą piłką poczynał sobie na parkiecie coraz śmielej. W zespole gości podobać się mógł Marcin Malicki, który, nie licząc ostatniej partii, bardzo dobrze radził sobie zarówno w bloku jak i w ataku z krótkiej, a także Krzysztof Niedziela. Mecz był niezwykle wyrównany. W końcówce jednak Mostostal wykazał się większą determinacja i doświadczeniem i dlatego w ostatniej partii odniósł zasłużone zwycięstwo, prowadząc w pewnym momencie nawet 6:0 przy zagrywce Piotra Lipińskiego. Co prawda falowanie formy Mostostalu trwa nadal, jednak po zwycięstwie w Warszawie nad niewygodną Politechniką piąta lokata jakby się przybliżyła do naszych siatkarzy,
co z pewnością będzie niezwykle ważne w kontekście dalszej budowy zespołu.
W Rzeszowie miejscowi chyba zlekceważyli siatkarzy Mariana Kardasa, licząc, że zespół "po przejściach" bez walki zadowoli się ósmym miejscem i zapłacili za to odpowiednią cenę. Nie jest z pewnością zaskoczeniem porażka Resovii w pojedynku z Energią, lecz jej styl, który zdenerwował nawet najwierniejszych kibiców tego zespołu i trenera. Rzeszowianie w piątek "odrabiali po prostu pańszczyznę" i popełniwszy niezliczoną ilość błędów własnych zarówno z akcji jak i w polu zagrywki, przegrali pożegnalny w tym sezonie mecz w hali "Podpromie", bo inaczej być nie mogło przy takiej dyspozycji.
Na razie siatkarskie życie pisze scenariusz jakby pod dyktando fachowców i tak już będzie do końca, bo pole manewru dla ewentualnych niespodzianek jest niewielkie i niczego zaskakującego spodziewać się nie można. Czy to dobrze? Dla dramaturgii widowisk z pewnością nie, bo chcielibyśmy przyglądać się bardziej emocjonującym bojom o medale i do końca przeżywać dreszczyk niepewności. Może jednak w sobotę okaże się, że nie wszystko jest już rozstrzygnięte i wzrośnie temperatura końcówki sezonu, przynajmniej o kilkanaście stopni.
Autor: Janusz Żuk
|