Podsumowanie rundy finałowej play-off
Piątkowe i sobotnie mecze zakończyły sezon 2004/2005, nie przynosząc większych niespodzianek. Nawet w pojedynkach o medale walka skończyła się w czasie najkrótszym z możliwych, czyli po trzech spotkaniach, a zwycięzcy dwóch spotkań na własnych parkietach, nie dali szans rywalom na przedłużenie choćby o jeden dzień nadziei na jakąkolwiek zmianę. Końcówka sezonu z punktu widzenie kibiców była więc nieco nudna i tylko dwukrotna porażka Energii Sosnowiec we własnej hali z Resovią nieco zmąciła tę stabilizację, ale to wydarzenie akurat umknęło komentatorom, chociaż dla kibiców beniaminka z pewnością miało wielkie znaczenie.
Zgodnie z przewidywaniami "pozbawiony armat" Olsztyn po raz drugi z rzędu przeżywał na własnym parkiecie gorycz porażki w finale mistrzostw Polski i musiał zadowolić się tylko srebrnym medalem. Tylko? Choć dla wielu medal z takiego kruszcu jest szczytem marzeń, to jednak w hali Urania liczono w tym roku na coś więcej, zwłaszcza po porażce z tą samą Skrą, w tym samym obiekcie, przed tą samą, własną, publicznością - w finale Pucharu Polski. Nie udał się jednak rewanż za grudzień podopiecznym Grzegorza Rysia, którzy pozbawieni Pawła Papke i Michała Bąkiewicza stracili nie tylko siłę ognia, ale także wiarę w zwycięstwo. Ostatnie spotkanie było popisem skuteczności aktualnych mistrzów Polski z jednej strony i bezradności Akademików, szczególnie w ataku, z drugiej. Tylko w pierwszym secie olsztynianie niesieni dopingiem swoich wiernych kibiców potrafili nawiązać w miarę wyrównaną walkę z rywalami.
Jednak od drugiej przerwy technicznej wyraźnie zarysowała się przewaga gości, którzy prezentowali pełną determinację potrzebną do odniesienia zwycięstwa i na tle zagubionych gospodarzy, wyglądali jak doświadczony piechur, który nie tylko zna cel, ale również drogę do osiągnięcia tego celu.
Zmiana ustawienia dokonana w drugim secie przez szkoleniowca PZU, czyli powrót Siebecka na pozycję przyjmującego i wejście Krzysztofa Śmigla na atak, niestety nie zmieniły obrazu gry. Co prawda gospodarze zniwelowali przewagę Skry, doprowadzając do remisu 12:12, a do drugiej przerwy technicznej prowadzili nawet wyrównaną grę, jednak w końcówce znów musieli uznać wyższość rywala, który zdobywał punkty zarówno z zagrywki (Maciejewicz), z ataku ( Gruszka, Wlazły, Szczerbaniuk) jak i po bloku, który dla Śmigla, Siebecka i Ruciaka był w tym dniu przeszkodą nie do przejścia. Tak więc po porażce w drugim secie, trzecia partia przypominała już bardziej egzekucję niż finał mistrzostw kraju. Gościom wychodziło wszystko, a gospodarze - przeżywali w tym dniu swoisty dramat bezradności, którego reżyserem okazał się być ślepy czy mniej ślepy los.
Potwierdziło się, że zespół z Olsztyna pozbawiony Pawła Papke nie jest w stanie podjąć walki i zakończyć jej sukcesem z tej klasy przeciwnikiem, który może nie gra ładnej siatkówki i wielokrotnie spotykał się z takim zarzutem, jednak pokazał w ważnych momentach, jak zdobywa się w tej grze punkty, a ponieważ nie jest to konkurs piękności, tym samym wygrywał mecze. Z pewnością szkoda olsztynian, którzy w kompletnym składzie postawiliby rywalom zupełnie inne warunki i zmusili do większego wysiłku, ale taki jest sport, w którym wygrywa czasem lepszy, a czasem lepszy i zdrowszy.
Największym przegranym tegorocznych rozgrywek jest jednak ubiegłoroczny mistrz Polski, czyli Jastrzębski Węgiel, który trzykrotnie uznać musiał wyższość podopiecznych Edwarda Skorka. W ostatnim spotkaniu jastrzębianom zabrakło jednak czegoś więcej niż tylko umiejętności. Wydaje się, że podopieczni Igora Prielożnego już w drugim meczu w Częstochowie stracili wiarę w możliwość obrony tytułu i pamięć porażki po pięciosetowym emocjonującym pojedynku towarzyszyła im również po upływie tygodnia. Nie widać było na twarzach gospodarzy tej determinacji, którą prezentowali w meczach ze Skrą czy Mostostalem, a ilość błędów własnych przekreślała ciężko wywalczoną zdobycz punktową. Ponieważ Przemek Michalczyk nie udźwignął w tym spotkaniu ciężaru bycia liderem, a Jose Rivera zagrał po prostu źle, tym samym siła ataku ze skrzydeł była niewystarczająca na zespół dysponujący takimi skrzydłowymi jak Szymański, Winiarski czy Gierczyński.
Myślę, że problem skrzydłowych poza nielicznymi wyjątkami stanowił w tym sezonie o formie ubiegłorocznych mistrzów Polski i znalazło to swoje odbicie także w walce o brązowy medal, której jastrzębianie po prostu nie mogli wygrać z taką skutecznością i błędami w polu zagrywki i w przyjęciu. Siatkarze Pamapolu w swoim ostatnim meczu w tym sezonie pokazali jeszcze raz, że ich siłą była w tym roku równa i skuteczna gra, nie pozbawiona, co prawda, błędów własnych, które jednak potrafili skorygować w decydujących momentach, co doprowadziło ich na podium mistrzostw Polski.
Mostostal ostatecznie wywalczył piątą lokatę, plasując się tuż za mistrzami Polski i choć trudno to miejsce oceniać w kategoriach sukcesu, bo jak mówił trener Andrzej Kubacki, w Kędzierzynie osiągnięciem jest medal, najlepiej - ten złoty, jednak zrealizowany został plan wyznaczony przed sezonem, a pozycja w rozgrywkach chyba też zadawala realistycznie myślących kibiców. W drugim spotkaniu podopieczni Rastio Chudika pewnie pokonali warszawską Politechnikę, dowodząc, że są zespołem dojrzalszym. Tylko pierwsza przegrana partia tradycyjnie wystawiła nerwy kibiców na próbę. Od drugiej powoli kędzierzynianie nabierali tempa, a goście z taką samą prędkością tracili ochotę do gry. Kluczem do zwycięstwa okazała się zagrywka w wykonaniu Arka Olejniczaka i Marcela Gromadowskiego w drugiej partii oraz Piotra Lipińskiego i Wojtka Serafina - w trzeciej, a także atak ze środka w wykonaniu Jarka Stancelewskiego.
Ponieważ w kolejnym secie w ataku bardzo dobrze spisywał się również Wojtek Serafin, który bardzo mądrze radził sobie z wysokim blokiem rywala, obijając go, a Marcel Gromadowski również grał na wysokiej skuteczności, Mostostalowcy kontrolowali już przebieg tego spotkania i chociaż pozwalali gościom zbliżyć się na pewną odległość, ani przez moment ich zwycięstwo nie było zagrożone, mimo licznych zmian dokonanych przez trenera Felczaka. Po meczu kibice podziękowali zawodnikom i trenerom za cały sezon, który z pewnością nie był łatwy dla młodego zespołu, borykającego się w pierwszej części z kontuzjami, ale dostarczył nam wielu emocji i wspaniałych przeżyć, i realnych podstaw do optymizmu, jeśli tylko proces przebudowy będzie przebiegał bez wstrząsów.
Do dużej niespodzianki doszło natomiast w Sosnowcu, gdzie na własnym parkiecie podopieczni Mariana Kardasa przegrali dwa razy z rzędu z beniaminkiem PLS z Rzeszowa i zajęli tym samym dopiero ósmą lokatę, mimo że do meczu przystępowali z jednym zwycięstwem na koncie. Rzeszowianie wzięli jednak sobie do serca reprymendę szkoleniowca po przegranym spotkaniu w hali " Podpromie" i tym razem wykazali więcej zaangażowania w walkę. Może na postawę siatkarzy wpłynęła również zapowiedź, że po tym sezonie w zespole zostaną tylko ci, którzy chcą grać, może zadecydowało coś innego, ale faktem jest, że rzeszowianie dość łatwo poradzili sobie z gospodarzami, którzy chyba są już zmęczeni kończącym się sezonem, podczas którego przeżyli wiele rozczarowań. Jakby na to nie patrzeć, siódma lokata Resovii w sezonie 2004/2005 weszła już do kronik PLS-u i chociaż trudno ją porównywać z wielkimi osiągnięciami tego zespołu sprzed lat,
z pewnością jest nadzieją na lepsze jutro siatkówki w tym mieście rozkochanym w tej dyscyplinie sportu.
Kończąc ostatnie podsumowanie w tym sezonie, życzymy wszystkim sympatykom siatkówki, aby czas transferowy otworzył przed polskimi klubami perspektywy na liczne sukcesy na arenach europejskich i sprawił, że najbliższy sezon będzie jeszcze bardziej ciekawy, a kibicom Mostostalu - spokojnych wakacji z perspektywą na medal w przyszłym sezonie.
Autor: Jacek Żuk
|