Bez wiary i bez punktów -
- podsumowanie rundy rewanżowej PLS
Miało być tak pięknie w Polskiej Lidze Siatkówki... "Miały być wielkie mecze na szczycie, mnóstwo niespodzianek, eksplodujące talenty, błyszczące gwiazdy sprowadzone z zagranicy za ciężkie pieniądze" - przypomina w poniedziałkowej Gazecie Wyborczej Przemysław Iwańczyk. Pięknie zapowiadało się i w Kędzierzynie, gdy podczas pierwszej rundy Mostostalowcy zwyciężyli wszystkie zespoły z dołu i środka tabeli, za wyjątkiem Resovii Rzeszów, a i w meczach z wielką czwórką napsuli swym rywalom sporo krwi. Było pięknie, bo jak inaczej nazwać drugie miejsce w tabeli, a nawet to piąte, ale z tak niewielką stratą do czołówki. Atmosferze lekkiej euforii ulegli wszyscy, łącznie z kibicami, którzy nie takie przecież sukcesy pamiętali i jakby wspominając smak tych tryumfów i wieszcząc najbliższą przyszłość, śpiewali: "Drzyzga trenerem - Mostostal będzie liderem" ...
i tylko główny zainteresowany okazał się wstrzemięźliwy w swych wypowiedziach... i stał się niestety "złym prorokiem".
Bo też Mostostalowcy w drugiej rundzie rozgrywek zdobyli sześć punktów (w dziewięciu meczach), notując dwie porażki 3:1 w spotkaniach z beniaminkami PLS-u i wygrywając ledwo 3:2 z drużynami środka tabeli. I tak naprawdę jedyny pozytywny akcent przyniosły spotkania z wielką czwórką, bo te, choć przegrane, obfitowały w ciekawe zagrania i dobre akcje, a straty 5 punktów w serii można było wybaczyć, biorąc pod uwagę, że samo wypracowanie takiej przewagi z takimi rywalami już było sukcesem tej młodej drużyny.
A wszystko rozpoczęło się od wspaniałego spotkania w Warszawie, w którym oba zespoły zaprezentowały piękną, odważną siatkówkę, a sam mecz obfitował w niespodziewane zwroty akcji i piękne zagrania, a co najważniejsze, był zakończony zwycięstwem kędzierzyńskich siatkarzy.
Były to jednak miłe złego początki, bo już w następnym meczu z rzeszowską Resovią Mostostalowcy, mając szansę zakończyć mecz zwycięstwem za trzy punkty, oddali rywalowi dwie kolejne partie i dość szczęśliwie rozstrzygnęli tie-break na swoją korzyść. W Sosnowcu zdecydowanie się już nie popisali, wygrywając, co prawda 3:2, ale popełniając sporą liczbę błędów, które dały szansę odbudowania się rywalowi po tym, jak chwilę wcześniej znokautowali go dziesięciopunktową przewagą. Ale to był niestety tylko "przedsmak" tego, co miało się zdarzyć tydzień później, gdy kędzierzynianie nie sprostali Gwardii Jacka Grabowskiego, inicjując tym samym zwycięski pochód wrocławian na drodze do utrzymania w PLS-ie. I trudno się tutaj zgodzić z komentarzami, że Gwardziści tego dnia zagrali świetne zawody, czy też, że są drużyną bardziej doświadczoną, bo są takie mecze, których przegrywać się nie powinno.
Przed nami były jednak zawody z "wielka czwórką" i choć wszyscy mieli tego dnia minorowe nastroje, nadal liczyliśmy na wiele.
I trzeba oddać Mostostalowcom, że podeszli do nich zmobilizowani i może zabrakło im tylko wiary w zwycięstwo, aby zakończyć tę batalię mniejszym lub większym sukcesem, ale po takiej zabójczej serii niełatwo jest na nowo odbudować własną wartość. Jednak mimo czterech porażek kędzierzynianie zaliczyli momenty znakomitej gry i szkoda, że tak bardzo zachłysnęli się prowadzeniem, że niczym mityczny Ikar wznieśli się za wysoko, a upadek był tym boleśniejszy, im większa wysokość mierzona w tym wypadku "oczkami" przewagi.
Dla siebie i dla kibiców podopieczni Wojciecha Drzyzgi mieli zagrać w Pile, bo zespołowi jak powietrza potrzeba było dobrej gry i pewnego zwycięstwa, ale i tam nie sprostali postawionemu przed nimi zadaniu i nie pokonali rywala, który zaprezentował solidny, acz całkiem przeciętny poziom gry, co doprowadziło do granic wytrzymałości nie tylko prezesa Kazimierza Pietrzyka.
Nawet niepoprawni optymiści muszą zgodzić się z bolesną prawdę, że sytuacja jest co najmniej patowa i trudno na nią znaleźć mądre środki zaradcze. Trzeba coś zrobić, aby jeszcze zawojować w play-offach i w tym głowa trenera i samych zawodników, aby marzenia i możliwości przekuć w realną rzeczywistość.
Z drugiej strony obraz dzisiejszego Mostostalu wygląda co najmniej jak plac budowy, bo jak inaczej nazwać notoryczne i rozpaczliwe poszukiwania jednego z najważniejszych punktów drużyny - libero. Poza tym nie sposób oprzeć się wrażeniu, że kędzierzynianom brakuje tego, co jest solą sukcesu, a mianowicie wiary w siebie i przekonania o własnych możliwościach. W spotkaniach z czołówką poddają się szybko, jakby przerażeni samą wizją wygranej, w meczach z zespołami słabszymi, nie potrafią udźwignąć presji odpowiedzialności za wynik. Ot, zamknięte koło niemocy, na które lekarstwem może być tylko sukces, a ten nie przychodzi, choć jest na wyciągnięcie ręki, bo sami zawodnicy boją się po niego sięgnąć. Niewiele da się już zrobić, aby nauczyć zawodników konkretnych elementów siatkówki, bo na to potrzeba czasu, a i nikt nie oczekuje, że dwudziestoletni i nieco starsi siatkarze nagle zdobędą doświadczenie Papkego,
Gruszki czy Konstantinova. Zresztą nie to jest największym problemem zespołu, bo aktorzy znają swój fach - i "na próbie generalnej recytują swoją kwestię jak z nut, a podczas spektaklu nagle zapominają roli i dukają co drugie słowo." - mówi trener Mosto. Czy widmo niedawnych sukcesów Mostostalu i marka klubu wiąże ręce następcom mistrzów Polski? Czy akcentowane przez trenera miejsce w szeregu nie pozwala im marzyć o tym, co z założenia jest nieosiągalne? Czy chęć zwycięstwa jest tak wielka, że emocje wygrywają z rozsądkiem? Trudno powiedzieć, bo może to wszystko po trochu składa się na taki obraz drużyny.
Przed nami play-offy i trudno oczekiwać od kędzierzynian trzykrotnego pokonania zespołu Ryszarda Boska, ale można jeszcze wrócić na pozycję piątą, która do niedawna wydawała się pewniakiem, a dziś wyrasta jako cel, którego zdobycie będzie dużym sukcesem nie tylko siatkarzy, ale i trenera Wojciecha Drzyzgi. Mostostal potrzebuje tylko jednego-spokoju, bo każda presja wyniku, także ze strony mediów i kibiców sprawia, że "mistrzowie treningu nigdy nie poczują się mistrzami parkietu". Po ten spokój trener Drzyzga wybrał się z siatkarzami do Międzybrodzia Bialskiego, bo nie ma nic gorszego niż zgiełk, hałas i krytyka, której teraz poddawani są zawodnicy. Czy terapia trenera odniesie pożądany skutek? Nikt nie może dać takiej gwarancji, chociaż wydaje się, że jest to jedyne lekarstwo, aby odbudować zespół. Wie o tym również Prezes, który nie straszy obcięciem kontraktów i zwolnieniami,
bo przecież największą karą dla zawodników są porażki.
W ubiegłym roku po serii przegranych na początku sezonu Mostostal powstał jak Feniks z popiołów, aby stoczyć trzy wspaniale pojedynki z PZU, Częstochową i Skrą i jakże zmieniły się nastroje wśród kibiców. Czasem historia lubi się powtarzać w najmniej spodziewanych momentach, a chłopcy z pewnością zasłużyli sobie, aby i dla nich Fortuna okazała się łaskawa, ale najpierw sami muszą w uwierzyć w swoje szczęście.
Autor: Jacek Żuk
|