Organizowałam klub od serca
Od trzynastu lat u boku męża Kazimierza Pietrzyka kieruje klubem, który stał się symbolem i dumą Opolszczyzny. W rolę działacza sportowego weszła niemal wprost z domowych pieleszy - wcześniej nie pracowała zawodowo.
Tomasz Gdula: Kazimierz Pietrzyk, twórca Mostostalu, znany jest wszystkim sympatykom siatkówki. Jednak to chyba dzięki pani kobiecej ręce ten klub stał się drugim domem dla zawodników?
Wanda Pietrzyk: Od początku założeniem było stworzenie jednosekcyjnego klubu, w którym wszystko podporządkowane byłoby siatkówce, a jednocześnie panowałaby w nim rodzinna atmosfera. Nie pracowaliśmy od 7.00 do 15.00, ale żyliśmy jego sprawami bez przerwy. Była to sekcja męska, a za sprawy strategiczne - zdobywanie pieniędzy i poszukiwanie zawodników odpowiadał mój małżonek. Ale nie ujmując nic mężczyznom, bo nie jestem żadną feministką, dzięki kobiecej ręce, nie tylko zresztą mojej, klub był zorganizowany bardziej "od serca".
T. Gdula: Powszechnie wiadomo, że Kazimierz Pietrzyk jest dla siatkarzy surowym ojcem. Czy w pani chłopcy szukali matczynej opieki?
W. Pietrzyk: Nigdy nie skarżyli mi się, że prezes traktuje ich zbyt surowo, natomiast czasami przyznawali, że może niedostatecznie im ufa, bywa stanowczy... Prawda jest jednak taka, że w zawodowym sporcie dyscyplina jest konieczna i ktoś musi ją egzekwować. Mój małżonek znakomicie sobie z tym radzi, czego dowodem jest dorobek Mostostalu: pięć mistrzostw Polski, dwa wicemistrzostwa, trzy puchary kraju, trzykrotny udział w finałach rozgrywek europejskich. Ja starałam się mu pomagać, czasami łagodząc spory i tonując emocje, bo to kobietom wychodzi znacznie lepiej niż mężczyznom.
T. Gdula: Jak zaczęła się pani przygoda z siatkówką?
W. Pietrzyk: Mąż kiedyś był zawodnikiem, później przez długie lata działał dla tej dyscypliny. Gdy w latach 90. Chemik Kędzierzyn-Koźle chylił się ku upadkowi, mąż postanowił ratować sekcję siatkówki. Zdawałam sobie sprawę, że praca organizacyjna i szukanie sponsorów jest bardzo czasochłonne i że prawie w ogóle nie będę go widywała. Dlatego byłam przeciwna, ale znakomicie wybrnął z sytuacji, bo zaproponował, żebym mu w tym wszystkim pomogła. I tak to się zaczęło - do pracy przyszłam 1 marca 1994 roku.
T. Gdula: Stworzyliście najlepszy klub w historii polskiej siatkówki...
W. Pietrzyk: To była bardzo długa droga, bo gdy mąż przejął klub, drużyna grała w Serii "B" i musiała dopiero wywalczyć miejsce w ekstraklasie. Ostatnio wspominaliśmy tamte czasy z Rolandem Dembończykiem, przez wiele lat znakomitym zawodnikiem, a obecnie drugim trenerem. Opowiadał mi, że gdy mój mąż powiedział siatkarzom Chemika, że przejmuje klub i za kilka lat drużyna z Kędzierzyna-Koźla będzie grała w europejskich pucharach - zawodnicy poszli do szatni i pękali tam ze śmiechu.
T. Gdula: W ciągu trzech lat zdobyliście pierwszy medal mistrzostw Polski.
W. Pietrzyk: Nawet dla nas szokiem było, że tak szybko się to udało. Do dziś pamiętam finałowe mecze z marca 1997 z Yavalem Częstochowa. Jeszcze rok wcześniej walczyliśmy o utrzymanie się w ekstraklasie, więc postęp był zadziwiający. Skończyło się srebrnym medalem, który wtedy wywołał euforię, a dziś i tak możemy powiedzieć, że było to "tylko" wicemistrzostwo Polski.
T. Gdula: W 2002 roku dostąpiliście zaszczytu organizacji w opolskim "Okrąglaku" turnieju finałowego Ligi Mistrzów. Jak wiele obowiązków spadło wtedy na panią?
W. Pietrzyk: Ogrom, bo wytyczne w postaci grubej książki dostaliśmy zaledwie dwa tygodnie przed imprezą. Trzeba to było szybko przetłumaczyć i błyskawicznie zrealizować. Ekipa techniczna przygotowywała boisko, a ja wraz z innymi dziewczynami zajęłam się zakwaterowaniem drużyn, złożonych z najlepszych siatkarzy świata, ustaleniem menu, przygotowaniem miejsc pracy i cateringu dla wielkiej rzeszy dziennikarzy i setką drobniejszych, lecz równie istotnych rzeczy. Wiedzieliśmy, że patrzy na nas cała Europa i musimy wypaść doskonale pod każdym względem. Udało się, lecz żadnych zasług nie przypisuję sobie, bo to owoc ciężkiej pracy wielu ludzi.
T. Gdula: Jednak największe sukcesy z medalem Europejskiej Ligi Mistrzów nadeszły wtedy, gdy pani faktycznie kierowała klubem, bo mąż był posłem.
W. Pietrzyk: Tak się złożyło, lecz ja tylko pilnowałam, żeby wszystko funkcjonowało jak należy. Nawet będąc posłem, mój małżonek decydował o najważniejszych sprawach w Mostostalu, dbał o pozyskiwanie sponsorów i wzmacnianie drużyny wartościowymi zawodnikami.
T. Gdula: Czy po 13 latach wciąż żyje pani klubem i nie czuje znużenia?
W. Pietrzyk: Gdy Mostostal był na szczycie, motywacja przychodziła sama, ale wiadomo, że nic nie trwa wiecznie. Po wzlotach zawsze przychodzą potknięcia - takie jest życie. Teraz budujemy zespół od nowa i nie ukrywam, że są czasami chwile zwątpienia, refleksji, że może ktoś inny zrobiłby to lepiej. Na razie robimy swoje z nadzieją, że tłuste lata powrócą i Kędzierzyn-Koźle znów będzie stolicą polskiej siatkówki. Do tego poza pieniędzmi i dobrą, rodzinną atmosferą trzeba mieć też szczęście, które nam w przeszłości dopisało. Można mieć najlepszych zawodników świata i nie odnieść sukcesu. W Mostostalu wszystkie czynniki znakomicie się zgrały i - miejmy nadzieję, że jeszcze tak będzie.
T. Gdula: Odpukać.
W. Pietrzyk: Tak, to mój zwyczaj. Zawsze odpukuję w niemalowane, mówiąc o planach na bliską i dalsza przyszłość, bo - jak już wspomniałam - szczęście jest niemniej ważne od solidnej pracy i perfekcyjnej organizacji.
Źródło: NTO
|